Tradycja, ironia i głębsze znaczenie
|
|
Powołując do istnienia Pana Cogito, Herbert może jawniej zmierzyć się ze światem, zarazem jednak odsłaniając własną słabość i ograniczenie. Pan Cogito jest zatem – wśród postaci Herberta – najbardziej heroiczny i najboleśniej ułomny. JAN BŁOŃSKI
Zbigniew Herbert objawił się publiczności w licznej gromadzie poetów: od rzekomych jednak rówieśników różniło go niemal wszystko. Kiedy oni pysznili się pogardą dla przeszłości, on składał jej ostentacyjny hołd. Fascynację brzydotą zastępował odwołaniem do pięknej konwencji. Rozwichrzeniu jednostkowości przeciwstawiał dystans do samego siebie. Miast jadowitej groteski posługiwał się wieloznaczną ironią. Tym samym odcinał się od pokolenia, z którym mu wypadło debiutować. Nic dziwnego: wcale do niego nie należał.
nieprędko zgodził się na życie przybierał wartki strumień zdarzeń poezja córką jest pamięci
Odzywały się więc u Herberta – mimo całej różnicy wypowiedzi – tony zgoła różewiczowskie. Zapatrzenie w kataklizm wzmagała jeszcze radykalna odmowa, którą odpowiadał propozycjom kulturalnym czasów stalinowskich. Pokusy stalinizmu odganiał nienawistnym szyderstwem: „ja mały ptaszek znam swą wartość znam” – ćwierkał, sprzeciwiając się pieśni, której „strach dyktuje słowo” . Tymczasem bęben przyszłości, „dyktator muzyk rozgromionych”, zapowiadał mu już nadejście społeczeństwa, gdzie
i jedna myśl i słowo jedno
Z postawą płaczka rozpaczającego na wojennym pobojowisku, biadającego nad przeszłością dziecinną, ale uczciwą... złączyło się przeczucie katastrofy ostatecznej: przekonanie, że zbliżamy się do kresu kultury, do zaniku jednostkowości, do państwa nihilizmu, które – ociosawszy ludzi w jednakowe kukły – doświadczalnie sprawdzi bezsiłę wartości, aby rozpaść się ostatecznie w nicość.
nie tego czekałem nie to nie jest młodość
Tymczasem do balkonu, do urwiska, gdzie „wygnany arkadyjczyk” wypatrywał zagłady „tonących okrętów” – podpłynęła łódź, ofiarując poecie podróż jeśli nie radosną, to przynajmniej swobodną. Aby tę możliwość pochwycić, Herbert musiał nadać swej poezji nową zupełnie równowagę. Dotychczas był po prostu Kasandrą. Kim mógłby stać się obecnie, nie zdradzając przeszłości, ale także – nie ośmieszając się wobec współczesnych? Dylemat ten łatwiej zrozumieć, jeśli umieścić Herberta we właściwej grupie pokoleniowej. Chociaż nieco młodszy, stał on w jednym szeregu z Baczyńskim, Różewiczem, Borowskim, z porażonymi wojennym gromem wychowankami dwudziestolecia. Wczesna młodość jawiła mu się równie idyllicznie co poecie niemożliwych sielanek (myślę o Różewiczu) i lirykowi magicznych fantasmagorii (Baczyńskiemu). Wszyscy oni przeżyli kryzys kultury nie w bibliotece, ale na ulicy, uciekając przed łapanką, w lesie, ginąc z ręki bliźniego i zabijając bliźniego, w obozie, wykręcając się od gazu... I wszyscy też musieli – z powodzeniem lub nie – pokonać w sobie pojęcie o człowieku, pojęcie o kulturze, przyjęte z poręczenia księdza prefekta i profesora łaciny.
o czym mówiło pięciu o snach proroczych a zatem można
To „a zatem” jest doprawdy dźwignią, która poezję Herberta odwróciła od pogrobnego katastrofizmu i nadała jej swobodną wieloznaczność. Można podziwiać energię, która kazała Herbertowi pisać – wbrew sobie samemu: już na początku zdołał on wymusić na sobie psychiczny zwrot, zadać gwałt duszy. Nie okazał on czytelnikom uczuć, które były mu niejako przyrodzone, ale tych uczuć – przezwyciężenie. Odtąd wszystko, co napisał, było już świadectwem ambiwalencji, wewnętrznego sporu między „potężnym, miłującym aniołem Schizofrenii” i „bladym, złośliwym aniołem Ironii” (Wariatka, s. 160). Prowadziła go bowiem niepohamowana miłość do przeszłości, do dzieciństwa, do wartości, które w sobie przechował: miłość ta okazała się jednak „schizofreniczna”, oderwana od rzeczywistości, jawnie ze światem skłócona. Zadaniem ironii stało się więc przypasowanie poety do świata... lub świata do poety. Jej anioł, zmęczony i zapewne chorowity, jak zwykle intelektualiści, musiał być także złośliwy, skoro swą działalność zwracał nieuchronnie przeciwko namiętnościom pisarza.
pozostać w pozycji
Jak widać, dla Herberta właśnie konwencja najdoskonalej chwyta prawdę życia. Jest w Nike to samo iunctim, które z przedśmiertnych rozmów skazańców kazało wyprowadzić prawo poety do „utrwalania barwy porannego nieba”. Brzmi ono niemal prowokacyjnie w kraju, który nadmiarem martyrologii zwykł usprawiedliwiać chaos – także literacki. Co więcej, efekt estetyczny zależy u Herberta od poskromienia osobistej ekspresji: właśnie wahająca się Nike będzie „najpiękniejsza”, ponieważ wierność konwencji zdoła objąć także – chęć wyzwolenia i zburzenia konwencji.
uderzam w deskę
Gdzie indziej – całkiem banalnie – stawia znak równania między wartościami moralnymi a estetycznymi:
nie o wieniec kamienny Troi prosimy Cię Panie
Z taką modlitwą zwraca się Herbert do Srebrnołukiego, do Apollina, któremu tak niesympatyczną rolę wyznaczył w znanym wierszu o Marsjaszu...
piękne i bezużyteczne połóż na krześle
Nigdzie jednak liryzm Herberta nie bucha silniej niż wtedy, kiedy mowa o ojczyźnie. Odzywa się wtedy niespodziewanie – tonacja romantyczna, ta właśnie, którą poeta poznał w mitycznej II A, w szczęśliwym kraju młodości, kiedy uczucia były jednoznaczne... Nigdzie też lepiej nie widać, jak nietknięte pozostały dla Herberta dogmaty duchowe dawnego porządku:
helleńska rzymska średniowieczna lecz ta jedyna której strzeże
II
jeszcze raz
Gdyby nie podejrzewał, że jego gest uznać mogą widzowie za błazeński, szyderczy czy parodyczny – nie podkreślałby Herbert, że ofiaruje różę „ze śmiertelną powagą”... Sygnalizuje tak osobliwą wiedzę. Zaznacza z góry, że wie, iż wygląda anachronicznie; niemniej jednak mniema, że postępuje słusznie. Dolicza niejako własną śmieszność do obrazu, który proponuje czytelnikowi... Tym samym wszakże udowadnia, że (przynajmniej intelektualnie) góruje nad przeciwnikami, nad tymi, którzy róże wyrzucili na śmietnik historii. Jest to oczywiście chwyt ironiczny. I rzeczywiście – w poezji Herberta ironia jest środkiem, który pozwala zneutralizować nieprzystawalność norm do rzeczywistości, ideałów do doświadczenia, tradycji do aktualności.
Mój głos wewnętrzny czasami nawet – glu – glu –
Sokratejski dajmonion – pomyśli naiwny słuchacz – odpowiada współczesnemu człowiekowi bezsilną czkawką: zapewne słuszność ma poeta, powiadając, że „nie jest mi na nic potrzebny”. Lecz naprawdę jest odwrotnie. Chociaż żadnych wyraźnych poleceń bohater od swego sumienia nie otrzymuje, postępuje przecież tak, aby nie złamać prawa moralnego: „nie robiłem tego nigdy, teraz też nie będę”. Pryncypia bynajmniej nie zniknęły, zmieniły tylko – jeśli tak wolno powiedzieć – miejsce zamieszkania. Człowiek dzisiejszy odbiera „głos wewnętrzny” z niepokojącymi zakłóceniami: nie ulega wszakże wątpliwości, że zasady – trwają i nie przestają bądź działać, bądź przynajmniej budzić w bohaterze nostalgię. Przecież to on sam do siebie mówi: „glu – glu”! Tym gorzej dla niego, tym lepiej dla moralnej tradycji ludzkości, której współczujemy: w jakże marnego wcieliła się przedstawiciela .
– do ciebie no i jestem kiedy już
Herbert celowo przeciwstawia niedbałe, zaledwie gramatyczne refleksje i wspomnienia bohatera – wyrafinowanie abstrakcyjnemu opisowi Mony Lizy:
jakby z soczewek zbudowana
Nigdzie nie zostaje powiedziane, że obraz nie jest arcydziełem. Przeciwnie: stanowi doskonały artystyczny przedmiot, owoc najwyższej intelektualnej spekulacji. Bełkotliwa mowa przybysza zdradza zresztą, że czuje się głęboko wzruszony, że pragnąłby nawiązać z Moną Lizą intymny kontakt, godzien wieloletniego oczekiwania. Jest jednak najwyraźniej przestraszony obcością arcydzieła, zupełnie nie przystającego do jego osobistych doświadczeń:
tłusta i niezbyt ładna Włoszka miecz leży
Byłoby wielką naiwnością powiedzieć, że Herbert pokpiwa z renesansowego malarstwa, z klasycznej piękności Giocondy. Przemawia przez niego frustracja, nie zaś niechęć, smutek obcości, nie pewność siebie. Zapewne, ironia gryzie już obie strony, przegadany obraz i ogłupiałego turystę. Lecz najtrafniej byłoby podpisać wiersz tytułem książki Herberta: i tym razem przed wrotami ogrodu minionych piękności stanął – północny barbarzyńca .
Nie mogła już głową ruszać no i ma
Tymczasem jednak Msza – odprawiana w nieznośnym upale – nie może w obecnych wzbudzić żadnych duchowych poruszeń. Bohater zapomina słów modlitwy, zagapia się w wosk, co ścieka ze świec na ołtarzu, poci się i czeka końca:
może
Ale nie wznosi... Łatwo sobie wyobrazić, co mniej delikatne pióro zrobiłoby z równie jaskrawych przeciwstawień. Herbert nie pozwala nam jednak zapomnieć, że bohater spełnia ostatnie życzenie matki. I nie tyle daremność obrzędu (nic o nim właściwie nie mówi), ile duchowa słabość uczestników budzi w nim zawstydzenie!
Poeta naśladuje głosy ptaków
Ale w ośmieszaniu siebie i sobie podobnych Herbert jest właściwie niewyczerpany. Poeta to naiwny chłopczyk w krótkich portkach, którym manipulują cyniczni, doświadczeni panowie. To komiczny cyklop, co we własnym pojęciu góry porusza, naprawdę zaś przesypuje w palcach piasek. Bezdennie zadufany, mniema, że „bez pomocy teologów” – „zgłębi tajemnicę istnienia”. Jest ptakiem, owszem, ale skarlałym: niczym kogut, wierzy, że przyśpiesza wschód słońca; zaś nad napisanym wierszem zanosi się kurzym gdakaniem...
czym byłby świat
Także więc i tutaj podziałał znany mechanizm: Herbert po to poniża nosiciela wartości, aby wywyższyć wartość, po to wyszydza zastosowanie prawa, aby samo prawo ocalić. Poezja kompromituje poetów, religia wiernych, ojczyzna patriotów, piękno estetów, moralność – wszystkich: ironia jest nie tyle poczuciem niewystarczalności ludzkich pragnień i starań, ile zemstą ideału na zjadaczach chleba.
III
Nie jest duży mocny pancerz chroni
– kończy się patetycznie napiętym pytaniem, którego daremność odsyła myśl ludzką do niepojętej przygodności istnienia:
katedry koni wodnych gdzie się zapadły kto przyjmie istnienie
Powaga i szyderstwo, współczucie i obojętność, konwencjonalny przymus ducha i nagła cierpliwość ciała wymieniają się czasem – niemalże bluźnierczo:
Po deszczu gwiazd z ocalałego wzgórza
Zbawione baranki okazują się „beczącymi dwunogami”: okazują komu? Kwiatkowski spostrzegł, że poemat o dolinie Jozafata opowiada Herbert – tonem sprawozdawcy sportowego:
ale dość tych rozważań
Jest w liryce Herberta – mówiąc medycznym terminem – uczuciowa labilność. Napięcie wznosi się i niespodziewanie, jakby bez powodu, opada. Serce podchodzi do gardła, lecz wzruszenie kończy się wzruszeniem ramion. Radosnym okrzykom odpowiadają momenty zaledwie zrozumiałej dysforii. Tej chwiejności nie można oczywiście ograniczyć do świadomości ironii. Całą poezję Herberta rozdziera opozycja między Arkadią cnoty i piękna oraz Apokalipsą współczesności. Pogodnemu szczęściu humanistycznej mądrości (raz epikurejskiej, raz moralistycznej) sprzeciwiają się niezmiernie często majaki, natręctwa i urojenia lękowe. „Podminowana jest rodzinna ziemia...”. Nie przypadkiem rywalem Apollina nie jest dla Herberta Dionizos, jak zazwyczaj bywało, ale obdarty ze skóry Marsjasz: jego to los nie przestaje nawiedzać podświadomości poety. Zazwyczaj jednak lęk zostaje wysublimowany w ironię, zaś dokuczliwa chwiejność uczuć – uspokojona kontrapunktem lirycznych tonacji. Także ta poezja jest świadectwem zwycięstwa nad własną niemocą.
między czarnymi jej plecami a pierwszym drzewem okolicy no i jestem
Jednolitemu językowi aluzji religijnych (albo, gdzie indziej, tradycyjnych inwokacji poetyckich) – rzuca bezceremonialne wyzwanie bezładna proza codzienności, pozbawiona jakiejkolwiek wartości wzruszeniowej. Po lirycznym objawieniu, kiedy:
ziemia stanęła zadzwonił listonosz
Pamiętać należy, że obie tonacje wiersza przeplatają się aż do końca bynajmniej nie ironicznego:
zapatrzony martwą gwiazdę czarną kroplę nieskończoności
Zgodne to z ogólną tendencją tej twórczości, która poezji przyznaje zwykle przewagę nad prozą, pięknu nad codziennością, mądrości nad cynizmem.
Jonasz syn Amathi potem były rzeczy wiadome
Pomieszanie cytatów biblijnych ze skrótami narracji brzmi szczególnie zgryźliwie i nonszalancko. A przecież nigdzie nie widać wyraźniej, że ironia Herberta zwraca się – wymienionymi chwytami – przeciwko współczesności:
współczesny Jonasz
– ucieka bowiem od nakazu Bożego, osiedla z dala od Niniwy i handluje bydłem i antykami. Kiedy jednak – zamożny zapewne i szanowany – umiera w szpitalu, sam nie wie, kim był... i poezji, mądrości pozostanie na wieki nieużyteczny:
i balsam przypowieści
Wszystkie te – niewinne na pozór – igraszki i modulacje oznaczają zawsze zmiany poziomu wiedzy o rzeczach. To właśnie, co można by żartobliwie nazwać wahaniem potencjału wiedzy o świecie, podnosi zabawę do godności ironii, ładuje poezję Herberta szczególną mądrością. Rozumienie bowiem ludzi i świata nie jest niczym innym jak umiejętnością patrzenia cudzymi oczami; zaś sądzenie sprawiedliwe i roztropne – zdolnością wznoszenia się na coraz wyższe piętra wiadomości, nie zapominając wszakże o niczym, co ugrzęzło niżej. Że te wędrówki czy oscylacje niosą w sobie zarówno sentyment (przynajmniej zaś współczucie), jak trzeźwość oceny (złączoną zwykle z nagłym uczuciowym chłodem) – dowodem poetyckie prozy Herberta poświęcone wyobraźni dziecinnej. Znać tam chęć powrotu do naiwności, ucieczkę od dojrzałości nawet; w rozkoszowaniu się zaburzeniami logiki czuć niekiedy niepokojącą artystycznie słodyczkę. Wszystko jednak kończy się zawsze złośliwościami, rozczarowaniami, w których właśnie wyraża się przyrost wiedzy o świecie. Jest tak, jakby – pisząc wiersz – bohater nagle mądrzał czy doroślał:
Niedźwiedzie dzielą się na brunatne i białe oraz łapy, głowę i tułów. Mordy mają dobre, a oczka małe. One lubią bardzo łakomstwo [...] Dzieci, które kochają Kubusia Puchatka, dałyby im wszystko, ale po lesie chodzi myśliwy i celuje z fuzji między te dwa małe oczka.
Można teraz podsumować. Zmiany tonacji (do których sprowadzają się wszystkie archaizacje, anachronizmy, prozaizmy itd.) oraz wahania wiedzy o świecie (bohater wiersza, na początku naiwny, okazuje się w finale mędrcem albo odwrotnie) – składają się wspólnie na manipulowanie podmiotem lirycznym, manipulowanie, które jest naczelnym chwytem Herberta i zarazem przesłanką formalną zaborczej ironii. Patrzy on zawsze na podmiot liryczny z pewnej odległości. Tak bardzo, że można by wręcz mówić o systematycznym rozszczepieniu wypowiadającego wiersz głosu na podmiot i na bohatera lirycznego... i to nie tylko tam, gdzie Herbert uprawia jawnie lirykę roli. Z reguły podmiot liryczny kompromituje bohatera. Albowiem podmiot, który buduje nam obraz autora, jest mądrzejszy, przynależny do świata wiecznych wartości; bohater natomiast, jeżeli niejawnie głupszy, to na pewno słaby, zaślepiony, bezradny; oczywiste, że bytuje on w świecie codziennej praktyki. Manipulacje Herberta przypominają zabawy z lornetką. Podmiot obserwuje bohatera: im bardziej go sobie przybliża (aż do utożsamienia niekiedy), tym bywa wyrozumialszy, podatniejszy wzruszeniom, bardziej uczuciowy i kapryśny. Im bardziej zaś oddala (aż do granicy rozszczepienia na różne osoby), tym też okazuje się surowszy, bardziej drwiący, szyderczy, wymagający. Pamiętać jednak należy, że rozróżnienie, które przeprowadziłem, sam Herbert zawsze eskamotuje. Pragnie on utrzymać czytelnika w przekonaniu, że podmiot i bohater liryczny są doskonale tożsami: oscylacje nie są niczym innym, jak labilnym właśnie „nurtem uczucia” jednorodnego niby poety.
szuflado liro utracona pukam do ciebie otwórz przebacz a teraz szumi pusta muszla
Godne uwagi, jak sprawiedliwie porozdzielał Herbert argumenty: tak dalece, że moralność skojarzył ze śmiercią, szufladę zaś – z trumną...
Najładniejsze bajki są o tym, że byliśmy mali. Ja lubię najbardziej tę, jak to raz połknąłem kościany guzik. Mama wtedy płakała.
Nikt nie podejrzewa, że w tych trzech zdaniach dokonał się zabieg nader okrutny: podmiot liryczny włamał się do podświadomości swego bohatera. Tylko on bowiem zdał sobie sprawę, że najmilszymi bajkami (= wspomnieniami) z dzieciństwa są opowieści o chwilach, kiedy mały człowiek wyłamuje się spod opieki rodziców, przestaje tworzyć jedność z matką, której tym samym zadaje ból.
mam naprawdę nadzieję że jakoś to się ułoży
– powiada prokonsul, o którym dobrze rozumiemy, że zginie albo zostanie łajdakiem, o ile naprawdę zdecyduje się kiedyś powrócić. I tutaj mowa poetycka, silniej zmetaforyzowana, służy uczuciom prawdziwym, zaś chwiejność wypowiedzi (aporia) sygnalizuje złą wiarę swoim prozaicznym tokiem:
postanowiłem wrócić jutro lub pojutrze
Komedią złej wiary jest również Tren Fortynbrasa. Fortynbras niewątpliwie wierzy własnym słowom, kiedy mówi do martwego Hamleta:
wybrałeś część łatwiejszą efektowny sztych z zimnym jabłkiem w dłoni na wysokim krześle
Zdradza go jednak cyniczna pogarda („mrowisko”) i bezsilny gniew na trupa, gniew, który na próżno usiłuje ukryć. Żadne interpretacje nie przesłonią w Fortynbrasie zwykłego świntucha, którym zresztą wcale nie był u Szekspira... Liryka roli jest często liryką demaskacji, ale tutaj ironia przerasta jawnie w szyderstwo. Bohater (Fortynbras) jest bowiem zbyt daleko od poety, aby nie budził zwyczajnego gniewu, zwyczajnego obrzydzenia.
IV
Klitajmestra otwiera okno, przegląda się w szybie, by włożyć swój nowy kapelusz. Agamemnon jest w przedpokoju, zapala papierosa, czeka na żonę. Do bramy wchodzi Agistos. Nie wie, że Agamemnon wczoraj w nocy wrócił. Spotykają się na schodach. Klitajmestra proponuje, aby pójść do teatru. Odtąd często będą chodzili razem.
W poecie budzi się – czy też ćmił się zawsze? – lęk przed karą:
i tylko nas przeciwko którym
Ironista drży, ponieważ zobaczył samego siebie – ironicznie: jako intelektualistę, który stracił umiejętność sądu i działania, rozlubowawszy się w zestawianiu przeciwstawnych racji. Ale ukarać mogą nie tylko wartości. Kto wie, czy taki wyrok nie byłby Herbertowi balsamem?... Ironistom zagraża bardziej historia, ponieważ attyckiej soli bywało najwięcej w epokach schyłku. Ironia zwraca się wtedy przeciw samej sobie, nie tylko przeciw ironiście:
Naprzód był bóg nocy i burzy, czarny bałwan bez oczu, przed którym skakali nadzy i umazani krwią. Potem w czasach republiki było wielu bogów z żonami, dziećmi, trzeszczącymi łóżkami i bezpiecznie eksplodującym piorunem. W końcu już tylko zabobonni neurastenicy nosili w kieszeni mały posążek z soli, przedstawiający boga ironii. Nie było wówczas większego boga.
Tak więc katastrofizm, wygnany przed dwudziestu laty, wraca znowu do poezji Herberta... i to głównymi drzwiami:
Ogromny chłód wieje od Longobardów
Cóż można przeciwstawić zawołaniu nicości? „Przeciągłemu nothing nothing nothing”, kwintesencji barbarzyńskiego nihilizmu? Postać Pana Cogito, dzięki któremu liryka roli sięgnie doprawdy najwyższego mistrzostwa.
zbyt kochająca życie prawa
Jego przepaść nie jest pascalowska: mógłby ją zasypać, ale nie chce, w tym jego śmieszność i godność... Jego ból – „nie do dna”. Gra z nim, pragnąc:
stworzyć z materii cierpienia
Jego rozważania kręcą się w kółko, rzadko tylko dochodzą do „rwącej rzeki cudzych myśli” (Pan Cogito a ruch myśli). Muzę ma kuchenną, codzienność mieszczańską, gusta pospolite. Nawet sny ma szare:
gdyby choć raz mi się przyśnił czerwony kubrak kata
Słowem, Panu Cogito daleko do wielkości. A przecie on właśnie – mimo czy dzięki swej zwykłości – jest najpełniej człowiekiem. Żaden z niego Prometeusz: ale cóż zostało dzisiaj półbogowi, prócz wypchanego orła i „dziękczynnego listu tyrana Kaukazu, któremu dzięki wynalazkowi Prometeusza udało się spalić zbuntowane miasto”. Nie łudzi się skutecznością działania, pragnie tylko dać świadectwo. Bawi się w cudaczną „grę Kropotkin”, gdzie – odtwarzając ucieczkę rosyjskiego anarchisty z więzienia – rezerwuje sobie rolę „pośrednika wolności”, choćby konia, uwożącego karetę uciekiniera. Tej wolności sam nie odważyłby się użyć w społeczeństwie, za dobrze wie, jak prędko rewolucjonista zmienia się w tyrana... Żaden też z niego filozof. Opowiada przecie, że kiedy Bóg objawił się Spinozie, to nie jako intellectus archetypus, ale jako przyjaciel prostaczków, który radził mędrcowi zadbać o zmęczony wzrok i podupadły dom. Pana Cogito nie kusi także sztuka „zziajanych alchemików halucynacji”, której „krzyk wymyka się formie” ku radości właścicieli nowych gałęzi przemysłu... i frustracji podstarzałych poetów, na próżno chcących podlizać się młodości. Ceni to tylko, co proste, dostępne oku, ręce i zrozumieniu; czuje jednak dobrze, jak bardzo jest anachroniczny. Czyżby zamieszkał już w przeszłości? Owszem, ogarnięty troską, poradziłby się najchętniej mądrego rabina z dziecinnego Bracławia; ale nie zostało mu „ani jednego cienia z domu mego [...] ani też żadnej rzeczy która nasza jest” . Przeszłość Pana Cogito jest jednak nie tyle historią, ile powszechnością naturalnego ładu, naruszonego przez współczesność. Jego rodzina jest rodziną archetypową. Chociaż opuszczony, ojca rozpoznaje w Bogu, matkę w Ziemi, dzięki siostrze odkrywa różnicę, principium individuationis, dzięki towarzyszce życia – niezdolność porozumienia, najbardziej niepokonalne z wyobcowań... „Współudział z Bogiem w określaniu prawdy i dobra, oddalenie od centrum życia i wieczne nienasycenie, wynikające z poznania utraconych możliwości – powiada słusznie Ryszard Przybylski – to konsekwencje wychowania Pana Cogito w archetypicznej rodzinie” .
marszczy się nagle woda
Wszystko to środki słabe, które nie chcą zdumieć ani olśnić czytelnika. Wypełniają one natomiast tkaninę wiersza bardzo równomiernie, aby umysł pracował regularnie i nie przeskakiwał od znudzenia do zachwycenia. Herbert bardziej ufa rozumowaniu niż obrazowaniu, zaś rozwój wiersza jest dla niego przede wszystkim postępem refleksji, której znaczenie odsłania się dopiero po zakończeniu lektury, kiedy na jawny sens nałoży się ukierunkowanie ironii. Wszędzie więc Herbert – zgodnie z poglądami Pana Cogito, który nie lubił ani halucynacji, ani sofistyfikacji... – pracuje wbrew współczesnym tendencjom poetyckim, zwłaszcza kontynentalnym. Jeśli szukać mu nauczycieli, to najprędzej – Czesława Miłosza, który już w 1947 roku zalecał poetom rehabilitację refleksji i swobodne manipulowanie różnorakimi idiomami. Na pewno też Herbert podpisałby się pod jego niewesołym wyznaniem:
Wolno nam było odzywać się skrzekiem karłów i demonów
Do tych „czystych i dostojnych” słów docierał Herbert przez ironię... Nie przypadkiem w Panu Cogito mniej tej attyckiej soli niż dawniej. Więcej za to sarkazmu, czasem gniewnego, czasem zrezygnowanego, a także patosu, zwykle przygaszonego: Herbert nie przestał przecie unikać jaskrawych środków i mocnych uderzeń, którymi zachwyca się profanum vulgus.
świątynię wolności senat obraduje nad tym obywatele
– nie pozostaje mu nic innego niż heroizm. Chce umrzeć stojąc, nie czekając ani wspomnienia, ani nagrody:
powtarzaj stare zaklęcia ludzkości bajki i legendy Bądź wierny Idź
[1970]
Pierwodruk: „Poezja” 1970 nr 3. Cyt. za: Poznawanie Herberta, Wybór i wstęp Andrzej Franaszek, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1998.
|